Pod koniec ubiegłego roku ukazała się autobiografia Andrzeja Wielowieyskiego „Losowi na przekór”. Według wydawnictwa Agora, to nie tylko literacki zapis wspomnień o wydarzeniach z ostatnich kilkudziesięciu lat historii Polski, ale również fascynujący przewodnik po dziejach polskiej walki o niepodległość, o otwartość Kościoła i trwałe fundamenty narodowego rozwoju. Na 300POLITYCE publikujemy fragment o kulisach obowiązującego do dziś kompromisu aborcyjnego z lat 90-tych.

Sprawami tymi zajmowałem się od dawna, ale, jak wspomniałem, impulsem stała się dla mnie rozmowa ze Stelmachowskim, który potraktował trochę lekceważąco te trudne i często dramatyczne problemy.

Społeczeństwo było w wysokim stopniu zdemoralizowane antyrodzinną polityką władz komunistycznych. Przez wiele lat opowiadano nam o „zalewającej Polskę fali bachorów”, a niski standard życia i brak mieszkań doprowadził do tego, że w miastach ludność przestała się odtwarzać już w latach 70. Antykoncepcja była jednak stosowana w ograniczonym zakresie, a bardzo wiele polskich rodzin regulowało urodzenia właśnie za pomocą aborcji. Tak więc trzeba było coś w tej sprawie zrobić.

Jeszcze kiedy byłem w Senacie, spędziłem z prof. Zollem parę godzin na dyskusjach, jak chronić życie dzieci nienarodzonych i wspomagać dzietność, szanując równocześnie godność i prawo decyzji kobiet. Dziś prof. Zoll stoi dość zdecydowanie na stanowisku obrony przede wszystkim życia dzieci. Wtedy jednak rozważaliśmy to szerzej.

Dyskutowaliśmy również całościowo tę sprawę z moim przyjacielem i sąsiadem prof. Michałem Troszyńskim, wieloletnim głównym specjalistą ds. ginekologii, który zresztą pomagał niektórym moim dzieciom i wnukom przychodzić na świat. Mieliśmy też dość różną orientację ideową. Troszyński był tradycyjny i autorytarny, a ja bardziej liberalny. W pewnym momencie doszedł jednak podobnie jak ja do wniosku, że kluczem do rozwiązania tego problemu powinno być możliwie najlepsze poradnictwo dla kobiet, które było wtedy na bardzo kiepskim poziomie, a z PRL-u odziedziczyliśmy postawy niechętne dzieciom. Byliśmy zresztą wtedy bardzo pesymistyczni. W sposób zupełnie niefundamentalistyczny mówił mi wtedy Troszyński, że kiedy ogarnie nas kultura antykoncepcyjna, to będzie gorzej, bo dziś niektóre kobiety decydują się na aborcję, ale bywa, że potem jednak decydują się na dziecko, a jeśli ulegniemy ideologii antykoncepcyjnej, to dzieci nie będzie w ogóle. I tak się stało. W 1997 r. utraciliśmy nawet reprodukcję prostą (odtwarzanie pokoleń przy wskaźniku średnio 2,1 dziecka na jedną kobietę). I od tego czasu brak jest nam rocznie 100-200 tys. dzieci, za 20-30 lat będziemy społeczeństwem zestarzałym i niedołężnym, a ludność zmniejszy się nam o 5 mln. Chyba że potra my pójść po rozum do głowy i podniesiemy wartość dzietności.

Podobnie jak w całej Europie przez kilka lat trwał u nas spór o zakaz aborcji, zakończony w 1993 r. kompromisem kwestionowanym przez obie strony dyskusji. Kompromis dopuszczał niekaralność aborcji w trzech przypadkach: zagrożenia życia matki, poważnego uszkodzenia poczętego dziecka i gwałtu. Karana byłaby osoba dokonująca nielegalnej aborcji, a nie kobieta w ciąży. Środowiska lewicowe popierane przez większość opinii społecznej ukształtowanej jeszcze przez klimat z PRL-u domagały się dopuszczenia aborcji ze względów społecznych. Sprzeciwiał się temu Kościół i większość sejmowa. W Unii Demokratycznej w Sejmie domagała się tego Frakcja Społeczno-Liberalna Kuratowskiej, Balickiego i Labudy, popieraliśmy ją w tej sprawie ostrożnie z Ziutą Hennelową i z grupą posłów z centrum Unii.

Sprawa nie wyglądała więc tak prosto, jak to opisują niektórzy historycy. To nie tylko dzielne feministki pod wodzą Basi Labudy walczyły o prawa kobiet. Próbowałem bowiem przekonać komisję sejmową, że można by zgodzić się na aborcję na wniosek kobiety, podobnie jak w Niemczech, ale po obowiązkowych konsultacjach w poradniach, które miałyby kwestionować aborcję i chronić życie dzieci. Miałem za sobą poparcie kilkunastu głosów Unii Demokratycznej i innych ugrupowań, ale niestety nie przekonałem kolegi klubowego Marka Balickiego, który sprawę prowadził i sprzeciwiał się tym obowiązkowym konsultacjom i „nękaniu” kobiet naciskiem na zachowanie ciąży. Gdybyśmy to byli wtedy uzgodnili, były pewne szanse na bardziej liberalne rozwiązanie, które dawało szanse na skuteczną obronę większej liczby poczętych dzieci, a równocześnie pozwalałoby kobietom na wybór i miałoby wówczas oczywiście szerszą akceptację społeczną. Moim głównym argumentem na rzecz obrońców dzieci było, że stosując głównie przymus karny w tej niezmiernie delikatnej sprawie życia i godności kobiet, tracimy z nimi kontakt, niknie wszelki dialog i możliwość pomocy wahającym się przyszłym matkom. Nie mieliśmy potem przez to prawie żadnego wpływu na część kobiet, na podziemie aborcyjne lub na aborcyjne wyjazdy zagraniczne. I w dalszym ciągu kilkadziesiąt tysięcy lub więcej aborcji rocznie było przez Polki dokonywanych. Według niedawnych badań okazuje się, że tak właśnie było: co trzecia lub co czwarta Polka co najmniej raz w życiu dokonała aborcji.

W mojej argumentacji opierałem się na doświadczeniach katolickich poradni niemieckich, które się bardzo rozwinęły. Niemcy twierdzili, że ok. 30 proc. kobiet zamierzających dokonać aborcji pod wpływem konsultacji w tych poradniach zmieniało zdanie. Interweniował jednak później Watykan, uznając, że niedopuszczalne jest uczestnictwo katolickich poradni w działaniach systemu, który może zezwalać na aborcję. Biskupi niemieccy bronili się kilka lat i musieli w końcu zrezygnować, a poradnie zrezygnowały z szyldu katolickiego, choć działały i działają dalej.

Broniąc przed Sejmem koncepcji ograniczonej liberalizacji aborcji powiązanej z systemem obowiązkowych konsultacji i organizacją wsparcia dla kobiet w ciąży, zacytowałem fragment przemówienia sejmowego kanclerza wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego, skierowanego do innowierców, który przytacza we wstępie do swego Katechizmu życia chrześcijańskiego ks. Jan Zieja. „Kiedy by to mogło być, abyście wszyscy byli katolikami, dałbym za to połowę zdrowia mego, żebym, drugą połowę żyjąc, cieszył się z tej świętej jedności. Ale jeśli kto będzie Wam gwałt czynił, dam wszystkie swoje zdrowie przy was, abym na tę niewolę nie patrzył”. Sprawa jest podobna, bo tak jak wtedy chodziło o podstawowe sprawy wiary religijnej, tak i w tym przypadku chodzi o wartości bardzo duże: życie dzieci, a równocześnie prawo kobiet do decydowania o swoim losie.

Nie przekonałem do tej koncepcji ani tradycjonalistów, ani radykalnych liberałów. W obu przypadkach mieliśmy do czynienia z przejawami fundamentalizmu, który jest zawsze groźny dla człowieka. Głosowałem więc w końcu za ustawą restrykcyjną, bo dawna peerelowska swoboda po prostu zabijała dzieci i w tamtym klimacie jakiś psychiczny wstrząs był potrzebny. Stanowisko Kościoła w tym kontekście społecznym miało pewien sens. Ale ten sens dziś już dawno się wyczerpał. Nie może prokurator i policjant pilnować ludzkiego powołania do rodzicielstwa. W ciągu kilkunastu lat klimat społeczny się trochę zmienił. Dziś, jak się zdaje, nieznaczna większość społeczeństwa jest za zakazem aborcji. Jest to skutek również ustawy, ale przede wszystkim działania Kościoła. Wskazuje jednak raczej na utrzymywanie się u nas anachronicznych postaw autorytarnych, które wcale nie świadczą o zdrowiu moralnym społeczeństwa. Bo jesteśmy przeciw aborcji, ale dzieci mieć nie chcemy.

Sprawdziły się pesymistyczne prognozy demogra czne prof. Troszyńskiego i do pewnego stopnia przyczyniła się do tego ustawa o planowaniu rodziny (a de facto o karalności aborcji) z 1993 r. Nie chcę za to winić fundamentalistów z obu stron, walczyli o swoje racje uczciwie, ale wywołali zbieg okoliczności, który doprowadził do gwałtownego załamania się dzietności w Polsce, a przy okazji wzmocnił elektorat SLD. Przedtem bowiem antykoncepcja była u nas mało stosowana. Po wejściu w życie ustawy w ciągu kilkunastu miesięcy sprzedaż środków antykoncepcyjnych wzrosła wielokrotnie. Ustawa zmusiła ludzi do antykoncepcji i prawie zaraz przestaliśmy się odtwarzać jako naród. Oczywiście to jest jakiś postęp, że Polki nie traktują już aborcji jako środka antykoncepcyjnego, ale płacimy za to dużą cenę, kryzys dzietności się pogłębia.

W czasie tych sejmowych debat zostałem też zaproszony na zebranie organizowane przez organizacje katolickie (chyba u oo. zmartwychwstańców na warszawskich Sielcach), które prowadził mój przyjaciel i uczestnik moich rejsów żeglarskich, ks. bp Stanisław Stefanek. Moje tezy zostały potraktowane niechętnie, ale panowała atmosfera poważnej debaty. Biskup Stanisław reprezentował bardzo tradycyjną postawę, przyjmował mnie jednak przyjaźnie i udzielał mi głosu. W kilka lat potem przekazałem mu moje rozważania na temat kryzysu rodziny i głębokich przeobrażeń w kulturze rodzinnej i proponowałem mu dyskusję, zwłaszcza na temat aktualnego rozpoznawania norm prawa natury, w jego Instytucie Rodzinnym w Łomiankach. Był w dalszym ciągu przyjacielski, ale na dyskusję się nie zgodził.

Myślę, że istota rzeczy polega na tym, że w rozwiązywaniu tego niezwykle trudnego dylematu trzeba umieć odchodzić od postaw fundamentalistycznych (zarówno tradycjonalistycznych, jak i libertyńskich) i osiągnąć szerszy społeczny konsensus w sprawie promocji rodzicielstwa. Jedyną szansą jest oparcie się na rozpoznawanym indukcyjnie (na podstawie ludzkich doświadczeń) prawie naturalnym, wynikającym z ludzkiej kondycji. Chcemy i musimy bronić wartości poczętego życia. Taka jest najdawniejsza tradycja wspólnot chrześcijańskich. Musimy jednak uwzględniać istotne elementy dzisiejszej ludzkiej kondycji. Tu zaś najważniejsze będą nie tyle np. „ciężkie warunki życia kobiet”, ile to, co jest istotne w rozwoju naszej cywilizacji od 1500 lat, gdy młode plemiona i narody zajmowały Europę, wypierając antyczny ustrój niewolniczy. Wiodącą ideą i siłą rozwoju tej cywilizacji było dążenie do wolności: przeciw Rzymianom i innym obcym ludom, przeciw władcom, feudałom, plebsu przeciw patrycjatowi i chłopów przeciw panom. Później doszło wyzwalanie się kobiet spod władzy ojców i mężów oraz dzieci spod władzy rodziców. Wiemy, jakie to było kosztowne, często bolesne i niebezpieczne.

Wiemy jednak również, że godność i rozwój człowieka wymaga dziś prawa wyboru, także w sprawie rodzicielstwa. I dlatego ochrona życia nie może być skutecznie realizowana środkami przymusu prawnego. Niektórzy tradycjonaliści ulegają złudzeniu, że można uzyskać w świadomości społecznej akceptację pełnej ochrony prawnej życia poczętego, tak jak z biegiem czasu zaakceptowano pełne potępienie niewolnictwa. Nie uzyskamy tego, bo byłoby to przeciwko głęboko już przeżywanej godności i wolnej woli człowieka decydującego o swoim losie.

I dlatego przy oczywistym dla chrześcijan założeniu i zadaniu obrony życia dzieci poczętych musimy tworzyć psychiczne i materialne warunki dla decyzji rodziców o swoim dziecku. Na razie, w każdym razie w naszym kraju, połowa społeczeństwa, a może znacznie więcej, jest poza taką inicjacją, argumenty i przesłanki przeciw dzieciom przeważają zdecydowanie. Ponad 30 proc. par nie ma dzieci, a większość rodzin ma jedynaków, mimo że faktyczny standard życia podniósł się w ciągu pokolenia ponaddwukrotnie. Ciągle patrzymy na bogatszy Zachód. Czasem może to być negacja doraźna: jak się poprawi, to urodzimy… Nie sądzę jednak, by można tu było dokonać istotnego przełomu i skutecznie zmniejszyć aktualny deficyt 25-30 proc. dzieci, jeśli nie będzie szerokiego społecznego porozumienia wokół sprawy dzieci. Jeśli go nie osiągniemy na przestrzeni najbliższego czy dwóch pokoleń, nie odbudujemy naszych rodzin, bez młodzieży skarlejemy jako naród i zostaniemy zalani lub wchłonięci przez ludzi innych cywilizacji. A ratowanie się nieuniknioną imigracją, zwłaszcza uchodźców z południa, będzie trudne, bo – w przeciwieństwie do Niemców i Skandynawów – mamy niewielkie doświadczenie w tej sferze, dużo ludzkiej niechęci wobec tzw. obcych i w efekcie niską sprawność asymilowania przybyszów z innych krajów.

Fot. Agora