W czasie inauguracyjnego posiedzenia nowego Sejmu mogliśmy wysłuchać trzech przemówień. Do wszystkich należy jednak odnieść się krytycznie.
Jako pierwszy zabrał głos prezydent. Jego wystąpienie było jednak bardzo nieprzygotowane – odnosiło się wrażenie, że wygłosił je „z głowy”. Nawoływania do tego, by pięknie się różnić, by prowadzić merytoryczne spory, by pamiętać o dobru wspólnym brzmiały w takim dniu infantylnie. Podobnie jak to, że Andrzej Duda wierzy głęboko, że wszyscy zgromadzeni na sali są patriotami i że dobrze, iż mają demokratyczny mandat. Zamiast wygłosić historyczny speech, z odwołaniami do ciągłości naszego parlamentaryzmu, głowa państwa zdobyła się jedynie na lekko belferski ton, który na jakimś zaimprowizowanym spotkaniu nie raziłby, ale w takim akurat dniu i w taki miejscu był zgrzytem. Infantylności tego wystąpienia dopełniła propozycja, że pracownicy kancelarii prezydenta będą pełnili czwartkowe dyżury w sejmie, by każdy poseł mógł się zwrócić do głowy państwa ze swoimi problemami i propozycjami. Zaiste, pomysł to godny dyrektora szkoły w Dniu Nauczyciela, ale nie Prezydenta RP na pierwszym posiedzeniu nowo wybranego Sejmu.
Jeszcze gorzej wybrzmiała Ewa Kopacz. W bardzo agresywnym stylu, atakując PiS, zapowiedziała tak naprawdę totalną opozycję wobec nowego rządu. Premier miała pełne prawo do podsumowania swego gabinetu, pochwalenia się osiągnięciami PO od 2007 roku, ale wolała wybrać brutalną jazdę na nową ekipę. Zupełnie nie korespondowało to z nastrojem chwili i wymogami inauguracji nowego sejmu. Prawdopodobnie zrobiła to na potrzeby wewnętrznej walki o władzę w PO – chciała zaprezentować się jako twardy lider i gwarant tego, że Platforma przetrwa jako opozycja. Efekt, jak można przypuszczać po wynikach wyborów na szefa klubu PO, nie został osiągnięty, a złe wrażenie pozostało. Odchodząca premier, swoim przemówieniem, pokazała, że nie zrozumiała jaka jest jej rola i jak powinno się świętować inauguracyjne posiedzenie nowo wybranego parlamentu.
Ale także trzecie wystąpienie wczorajszego dnia uważam za dyskusyjne – mam tu na myśli przemowę Kornela Morawieckiego. Tak, ja także byłem trochę wzruszony jego słowami i także uważam go za bohatera walki o demokrację. Piszę to tym łatwiej, że moja podziemna organizacja (Grono Młodzieży Niezależnej z Raciborza), której byłem współzałożycielem, blisko współpracowała właśnie z Solidarnością Walczącą, a nie innymi odłamami podziemia solidarnościowego. Nie potrafię, i nie chcę, nie docenić szczerości i głębokości słów marszałka – seniora. Ale…
Speech Morawieckiego, choć najbardziej trafiający w powagę chwili ze wszystkich trzech wczoraj wygłoszonych, był jednak kazaniem, a nie wystąpieniem politycznym. Morawiecki to prawy i odważny człowiek, ale od 25 października jest politykiem, a nie kaznodzieją. Po wskazania moralne można chodzić do kościoła, a nie do sejmu. Jego wystąpienie, zawierające pobożne życzenia i sprzeczne ze sobą postulaty, dobre by było w przypadku papieża, a nie czynnego parlamentarzysty.
Piszę to nie po to, by naigrywać się z tego dzielnego i prawego człowieka, ale po to, by uświadomić Czytelnikom, że obowiązki polityczne są czymś innym, niż obowiązki człowiecze. Do pracy w polityce niezbędna jest spora doza cynizmu, wyrachowania, obłudy, instrumentalizacji ludzi, wyboru mniejszego zła, ugodowości i konformizmu. Wysokie tony i moralne wezwania zazwyczaj źle się kończą w realnym uprawianiu parlamentarnego rzemiosła, a na pewno rażą swoją nieadekwatnością wobec skrzeczącej rzeczywistości. Dlatego warto mieć się na baczności przed tymi, którzy owych wysokich tonów i moralnych wezwań nadużywają.
Akurat Morawiecki i akurat wczoraj mógł zastosować tę poetykę. Ale tylko on i tylko w taki dzień. Kontynuowanie jej w przyszłości może nas wiele kosztować. Moraliści i etycy niech zajmą się swoją pracą w swoich dziedzinach. Od polityki wymagajmy mniej. Ale za to skuteczniej.
fot. Rafał Zambrzycki/sejm.gov.pl