Na dwa tygodnie przed terminem referendum wiemy już, że nie będzie miało ono charakteru wiążącego, bowiem weźmie w nim udział mniej, niż 50% uprawnionych. Są dwie podstawowe przyczyny tego stanu rzeczy – przewidywalność wyniku oraz nieistotność dla społeczeństwa spraw poddanych pod głosowanie.
Zacznijmy od tej drugiej kwestii, bowiem dotyczy ona także tego, czy wrześniowe referendum jest konstytucyjne. Ustawa zasadnicza, w paragrafie 125., punkcie 1., mówi jasno, że referendum musi dotyczyć spraw „o szczególnym znaczeniu dla państwa”. Można bardzo poważnie wątpić, czy zmiana ordynacji wyborczej, sposobu finansowania partii politycznych i rozstrzygania sporów sądowych mają „szczególne znaczenie dla państwa”. Sądzę, że pytania te nie ostałyby się przed Trybunałem Konstytucyjnym, bowiem nie spełniają – w mojej opinii – owego wymogu „szczególnego znaczenia”. O ile pytania o przyjęcie nowej ustawy zasadniczej czy słuszność wejścia do Unii Europejskiej w znakomity sposób wypełniały wspomniany warunek i zasługiwały na przegłosowanie w trybie referendalnym, o tyle te trzy, w istocie, szczegółowe kwestie, niekoniecznie.
Ale nawet jeśli uznać, że jednak wrześniowe głosowanie nie będzie dotknięte deliktem konstytucyjnym, to jednak jest oczywiste, że trzy zadane pytania nie są przez społeczeństwo traktowane jako ważne i wymagające pofatygowania się do lokali wyborczych. Elektorat słusznie nie rozpoznał ich jako istotnych dla siebie i za dwa tygodnie zignoruje możliwość wypowiedzenia się w tej materii. I świadczyć to będzie źle nie o nim, ale o tych wszystkich, którzy nas w referendalną kabałę wpakowali – ze szczególnym uwzględnieniem Bronisława Komorowskiego i liderów PO, którzy myśleli, ze zorganizowanie jej pomoże temu pierwszemu w uzyskaniu reelekcji. Nie pomogło, a demos został z niepotrzebnym już nikomu referendum, które zasadnie i słusznie zbojkotuje. Czując, że z niego zakpiono i zadrwiono.
Gdyby sprawa dotyczyła aborcji, eutanazji, legalizacji małżeństw homoseksualnych, przyjęcia euro, kary śmierci czy innej ważnej i emocjonującej ludzi kwestii, to nikt nie martwiłby się o frekwencję, a naszym dylematem byłoby jedynie to, czy nie zabraknie kart do głosowania. Bo to właśnie są sprawy uznawane przez ludzi za mające cechy szczególnie ważnych dla nich. I słusznie. To, że panowie Komorowski i Kukiz uważają inaczej, dużo mówi o tym, co obaj wiedzą o swoich wyborcach i dlaczego obaj ponieśli, lub poniosą, klęskę.
Drugim powodem fiaska nadchodzącego referendum jest to, że jego wyniki są absolutnie przewidywalne. Każdy, kto choć trochę zajmuje się polityką, jest w stanie ze stuprocentową pewnością odgadnąć, jaka będzie decyzja tych, którzy jednak udadzą się 6 września do lokali wyborczych. Wiadomo, że ponad 90% głosujących opowie się za wprowadzeniem JOW-ów, zmianą finansowania partii politycznych i rozstrzyganiem sporów na korzyść podatnika. Po co więc robić tego typu idiotyczne referendum, którego wyniki są doskonale przewidywalne? Wszak winniśmy pytać naród o kwestie, co do których mamy wątpliwości, jaki jest do nich stosunek owego narodu. Jeśli demos jest o czymś zdecydowanie przekonany, to czy warto zaganiać go do urn i potwierdzać owo przekonanie? Czy następnym razem prezydent i większość senacka zapytają nas o to, czy chcemy być szczęśliwi i młodzi? A może o to, czy pragniemy żyć długo i dostatnio?
Niestety, dzisiejsza zapowiedź prezydenta Dudy, wsparta wolą władz PiS, idzie w tym właśnie kierunku – znów chcą nas zapytać o sprawy, w których werdykt wyborczy jest oczywisty. Bo czy ktoś oczekuje, ze naród nie połasi się na obniżenie wieku emerytalnego lub że nie będzie chciał bronić państwowego charakteru lasów?
Na szczęście wszystko wskazuje na to, że platformerska większość w senacie tym razem sprzeciwi się wnioskowi o nowe referendum, które byłoby połączone z październikowymi wyborami parlamentarnymi. Zachowa się więc odwrotnie, niż kilkanaście tygodni temu, gdy łacno i z ochotą podnosiła ręce za referendum, na którym zależało prezydentowi Komorowskiemu. I choć wiadomo, że tym razem sprzeciwi się choremu pomysłowi referendalnemu nie z powodu nagłego przypływu rozsądku, ale by zrobić na złość PiS i Andrzejowi Dudzie, to i tak trzeba trzymać za tych senatorów kciuki.
Podsumujmy zatem – klęska frekwencyjna wrześniowego referendum ma wiele przyczyn (między innymi nieumiejętność wykorzystania go przez Kukiza; kluczenie PiS, rozumiejącego, że jest ono dla niego śmiertelnym zagrożeniem i skutecznie neutralizującego jego złe dla siebie skutki; faktyczne wezwanie do bojkotu przez mniejsze partie, takie, jak SLD, PSL czy KORWIN), ale najważniejsze są dwa – nieistotność społeczna zadanych pytań oraz przewidywalność ich wyników. Dobrze byłoby, gdyby politycy w przyszłości pamiętali o tej lekcji, którą demos da im 6 września, nie idąc do lokali wyborczych. Choć wszystko wskazuje na to, że się tak nie stanie.