Język polskiej debaty publicznej znacząco odbiega od tego, jaki obowiązuje w innych krajach. Jest wulgarniejszy i brutalniejszy. Mniej w nim ironii, sarkazmu i złośliwości, a więcej chamstwa i zwykłego prostactwa. Publicyści prześcigają się nie w dowcipnych uszczypliwościach, ale w bezpardonowym okładaniu swoich politycznych oponentów sztachetami. Nie przypomina to wszystko fechtunku, lecz raczej walenie się po ryjach na wiejskim weselu.
Dane mi było obserwować jak toczą się dyskusje w Europie Zachodniej oraz w naszej części kontynentu (ze szczególnym uwzględnieniem Republiki Czeskiej i Słowacji). Nigdzie debata publiczna nie jest tak chamska. Nie ostra, ale właśnie chamska. Brutalna i wulgarna. Na Zachodzie prowadzone są zacięte spory i kłótnie, kandydatów na urzędy państwowe prześwietla się dokładniej, niż u nas, a rów ideologiczny dzielący oponentów bywa czasami głębszy, niż w Polsce. Ale nigdzie prowadzony dyskurs nie jest tak wulgarny i prostacki. Pozbawiony finezji i sztuki retorycznej. U nas, zamiast dowcipem i złośliwością zniszczyć interlokutora, używa się wobec niego niegrzecznych epitetów. I to wystarcza.
Pamiętam lata 90-te z ich – czasami – bardzo brutalnymi sporami, ale sądzę, że prawdziwy przełom nastąpił około dekady temu. Miller pod adresem Buzka, Wałęsa Mazowieckiego czy Krzaklewski wobec Kwaśniewskiego nie powiedzieli jednak tego, co przez ostatnie dziesięć lat rzucili sobie w twarz politycy PO i PiS. Cała wulgarność i brutalność polskiej debaty została zastosowana najbardziej wobec Lecha Kaczyńskiego. Piotr Zaremba, gdy był w najlepszym dla siebie okresie jako publicysta, określił to jako „przemysł pogardy”. Dziś dokładnie takie same metody stosowane są wobec Bronisława Komorowskiego i Ewy Kopacz.
Gdy przed paru laty politycy ich partii, ze szczególnym uwzględnieniem Janusza Palikota, pytali się o stan zdrowia prezydenta, drwili z jego wzrostu, sugerowali alkoholizm itp., to Komorowski i Kopacz milczeli, a nawet sami angażowali się w ten proceder. Dziś to wobec nich padają pytania o stan zdrowia, sugestie, że są niesamodzielni, że nie nadają się do swoich funkcji. Ale o tym, że to, co wobec nich obecnie jest stosowane, można także nazwać „przemysłem pogardy”, świadczą konkretne sformułowania i obraźliwe epitety. Nie mam zamiaru ich tutaj przywoływać, by nie robić ich autorom darmowej reklamy, ale każdy, kto obserwuje życie polityczne w naszym kraju, zna je na pamięć i wie, kto je stosuje (używane są one również wobec, na przykład, Magdaleny Ogórek czy…Janusza Palikota).
Faktem jest, że ci, którzy boleli nad brutalnymi i chamskimi atakami na Lecha Kaczyńskiego, dziś równie brutalnie i chamsko atakują przeciwników politycznych jego brata. Oczywiście, także wobec Jarosława Kaczyńskiego nie zrezygnowano z tego, co stosowano wobec byłego prezydenta. Praktycznie cały dyskurs, ze wszystkich niemal stron, prowadzony jest dziś w poetyce przemysłu pogardy.
Przyznam, że sam także nie uniknąłem w ostatnim czasie używania zbyt mocnego języka wobec Ewy Kopacz i Bronisława Komorowskiego. Ale gdy dostrzegłem, że zachowuję się wobec nich dokładnie tak samo, jak Tomasz Wołek zachowywał się wobec Lecha Kaczyńskiego, uznałem, że nie warto. Że może to i buduje rozpoznawalność i zwiększa cytowalność, ale na dłuższą metę niszczy samego atakującego. A przy okazji debatę publiczną. Nie warto w to brnąć.
I właśnie tę myśl dedykuję moim kolegom i koleżankom po piórze (bo do polityków nie warto się zwracać z jakimiś apelami, bowiem im chamstwo i wulgarność się opłacają) – by ugryźli się w język, gdy następnym razem będą chcieli nazwać Kopacz „babsztylem”, a Komorowskiego „idiotą”. Ja sam uważam tę pierwszą za najgorszego premiera od 1989 roku, a być może od 1918 roku – z jej niską orientacją w świecie, brakiem wyczucia mediów, słabą organizacją pracy. A od Komorowskiego tylko Wałęsa, moim zdaniem, był gorszym prezydentem. Ale właśnie tak mam zamiar o nich pisać – krytycznie, ale nie brutalnie; z dystansem, lecz bez chamstwa; z ironią, ale bez epitetów. Bo krytyka, dystans i ironia im się należą, a brutalność, chamstwo i epitety nie. Tak same zresztą, jak i innym uczestnikom życia politycznego w naszym kraju.
Namawiam więc, zwłaszcza w obliczu zaczynającej się na dobre kampanii wyborczej, by zaprzestać stosowania wobec siebie przemysłu pogardy. By się spierać i polemizować, być wobec siebie ironicznym i złośliwym, ale – jednocześnie – by zaoszczędzić sobie wymiany epitetów, insynuacji osobistych, chamskich uwag, wulgarnych porównań, brutalnych polemik. Być może uda nam się dzięki temu pogadać w najbliższym czasie o polityce, zamiast pluć sobie nawzajem w twarz.
fot. prezydent.pl