Po ubiegłosobotniej konwencji Andrzeja Dudy część publicystów mu sprzyjających wpadła w euforię. Wciąż piszą o tym, że kandydat PiS jest w natarciu, uważają jego spot oraz billboard za niezwykle udane, a jego najgroźniejszego przeciwnika postrzegają jako spanikowanego losera. Prawda jest jednak taka, że najbliższe wybory prezydenckie, i to stosunkowo łatwo, wygra Bronisław Komorowski, a sukcesem Dudy będzie doprowadzenie do drugiej tury i przegranie w niej stosunkiem głosów nie gorszym, niż 40 do 60.
W najbardziej nawet sprzyjających kandydatowi PiS sondażach dystans dzielący go do urzędującego prezydenta wynosi mniej więcej tyle, ile…Duda ma obecnie (to znaczy dwadzieścia kilka procent). Musiałby się stać cud, by w ciągu najbliższych trzech miesięcy dwukrotnie wzrosła jego popularność i znacząco zmalała popularność obecnej głowy państwa. Nie wydaje się to możliwe. Co więcej, Dudzie prawdopodobnie nie uda się nawet powtórzenie wyniki Jarosława Kaczyńskiego z 2010 roku, czyli uzyskania 36% w pierwszej turze. Na razie nawet nie chce na niego głosować cały elektorat „zjednoczonej prawicy”, bo w każdym sondażu otrzymuje on niższe notowania, niż połączone siły PiS, PR i SP. Gdzież więc marzenia o tym, by coś uszczknąć innym kandydatom jeśli nie jest się wystarczająco atrakcyjnym nawet dla swego macierzystego elektoratu?
Duda bowiem ma dwa problemy – że nie jest Kaczyńskim oraz…że nim jest. Pierwszy problem wyraża się właśnie w tym, że duża część wyborców PiS czułaby się zmuszona moralnie i politycznie do głosowania na charyzmatycznego Jarosława, który ma Polskę zbawić, by użyć poetyki wieców jego partii. Ale nie widzi wewnętrznego imperatywu, by poprzeć jego, czyli Kaczyńskiego, dublera. Sympatyczny i kompetentny skądinąd Duda jednak nie wywołuje takich emocji, by być zmuszonym do poparcia go przeciwko „Komoruskiemu”. Dlatego właśnie część elektoratu PiS i jego przystawek wcale nie ma zamiaru oddać głosu na obecnego kandydata PiS.
Drugi problem Dudy polega na czymś dokładnie odwrotnym – że jest on Kaczyńskim. A mówiąc bardziej precyzyjnie – że jest kandydatem PiS i nominatem Kaczyńskiego. O ile większość komentatorów twierdzi, że słabą stroną Dudy jest jego niska rozpoznawalność, o tyle ja twierdzę, że jego słabą stroną jest to, że jest bardzo rozpoznawalny, ale jako kandydat tej, a nie innej, partii. I tego, a nie innego, lidera. Nie da się wygrać wyborów prezydenckich jeśli samemu jest się nominatem polityka sytuującego się wśród trzech najbardziej znienawidzonych w Polsce, a za przeciwnika ma się polityka obdarzanego najwyższym poziomem zaufania. To jest po prostu niemożliwe. I choćby nie wiadomo jak bardzo sprawny i zgrany był sztab Dudy i jak bardzo pomysłowa i atrakcyjna była jego kampania, to i tak nie zmienia to faktu, że zastępuje on polityka systematycznie plasującego się na podium w kategorii „najmniej godny zaufania”.
Jest ponad i tak wątłe siły M. Mastalerka, J. Brudzińskiego czy B. Szydło uczynić w 12 tygodni atrakcyjnym kandydatem na prezydenta polityka, który zastępuje Kaczyńskiego i sprawić, by wygrał on z urzędującą głową państwa, która od wielu już lat zajmuje pierwsze miejsce wśród ukochanych przez Polaków polityków. Problemem bowiem nie jest to, czy kilkunastotygodniowa kampania wyborcza jest lepiej czy gorzej przeprowadzona, ale z jakiego staruje się poziomu i co zrobiło się przez poprzednie lata. I to jest rozstrzygający argument na rzecz tego, że Bronisław Komorowski bez trudu, może nawet w pierwszej turze, zapewni sobie reelekcję.
Co się bowiem obecnie dzieje w sztabie PiS? Powtarza się dokładnie ten sam scenariusz, co przed każdymi wyborami. To znaczy: do piwnicy chowany jest Antoni Macierewicz, eksponowana jest uśmiechnięta twarz kandydata oraz merytoryczny program. Stawia się na „miękki” przekaz i pozyskiwanie umiarkowanych wyborców. Tylko, że jest to robione na chybcika i, co najważniejsze, w sprzeczności z praktyką dnia codziennego. Bo już to wielokrotnie było praktykowane – najbardziej w kampanii prezydenckiej 2010 roku. Tylko że zaraz potem od tej taktyki się odchodzi i wraca się do jazdy po bandzie i „twardego” przekazu. Na lata więc znów dba się tylko o swój żelazny elektorat, a wyborców bardziej umiarkowanych zniechęca się dąsami, agresywnym językiem i radykalizmem przekazu.
To wszystko już było grane i zostało przetestowane. Dokładnie za to, co teraz robi sztab Dudy, moje środowisko polityczne, które potem ukonstytuowało się w PJN, zostało wyrzucone z PiS i oskarżone o zdradę oraz o podawanie prezesowi uspokajających medykamentów (to stwierdzenie nie było insynuacją np. Miśka Kamińskiego, ale padło z ust J. Kaczyńskiego w autoryzowanym wywiadzie i miało tłumaczyć jego zgodę na miękką linię kampanii 2010 roku). Dokładnie taką „dośrodkową” strategię zastosowano także w wygranej elekcji 2005 roku oraz przegranej z 2011 roku. Zawsze przy okazji wyborów PiS zmiękcza przekaz i eksponuje takie twarze, jak sympatycznego i kompetentnego Dudy, by zaraz potem na plan pierwszy słać Macierewicza i, oczywiście, samego prezesa.
Pamiętam doskonale zarzuty, że wybory 2010 roku były do wygrania, ale że brak reakcji na Smoleńsk i umiarkowana linia sztabu uniemożliwiły oczywistą i pewną wiktorię Kaczyńskiego. To absurd i świetny wynik prezesa PiS z tamtej elekcji (36% w pierwszej i 48% w drugiej turze – dziś nieosiągalne dla Dudy) był właśnie wynikiem wybrania najlepszej strategii. Jeśli nie, to dlaczego dziś nie mówi się o Smoleńsku? Dlaczego nie eksponuje się tego wątku? Wszak obecnie jest więcej tych, którzy uważają, że doszło do zamachu, niż było to na wiosnę 2010 roku. Więc dlaczego otwarcie i twardo sztab PiS nie stawia tej kluczowej kwestii na porządku dziennym? Przecież jeśli wówczas miała przynieść sukces, to tym bardziej dziś, kiedy – powtarzam – więcej jest zwolenników teorii zamachu, niż było przed pięciu laty, powinna przynieść polityczne profity (nie mówiąc już o moralnych względach głoszenia prawdy).
Dlatego właśnie Andrzej Duda może zrobić jeszcze dwie, a nawet trzy, udane konwencje. I wypuścić dwa, a nawet trzy, udane spoty. Jego sztab może mieć kilkadziesiąt niezłych pomysłów. Ale i tak kandydat PiS nie zostanie prezydentem. Bo jest kandydatem PiS. A jego szef jest jednym z najbardziej znienawidzonych osób w kraju. Zaś przeciwnik Dudy przez pięć lat był najpopularniejszym politykiem w kraju. Wybory nie rozstrzygają się w czasie kampanii wyborczych. One rozstrzygają się na długo przed nimi. Dlatego radość zwolenników Dudy jest wyrazem ich wishfull thinking, a nie rzetelnej i pozbawionej emocji analizy rzeczywistości. Rzeczywistości dla szans Dudy nieprzychylnej.
fot. PiS